Po raz kolejny muszę chwilę pomarudzić nad tym, że nie ma tu możliwości zaznaczania tylko części gwiazdek, tak, aby ocena wynosiła dwa i pół albo dwa i trzy czwarte. Rozpiętość między „była w porządku” a „podobała mi się”, w momencie, kiedy jedno oznacza dwa na pięć, a drugie trzy na pięć, w przypadku książek jest ogromna.Nie wspominając już o problemie z wystawianiem oceny czemukolwiek, wynikającym z mojej natury.Koniec z marudzeniem, przejdźmy do rzeczy. Sue Townsend jest znana przede wszystkim z cyklu o Adrianie Mole'u. Określa się ją jako jedną z najlepszych współczesnych angielskich pisarek satyrycznych, itd. Nie będę się kłócić z recenzentami z „Publishers Weekly” czy „The Times”. Powiem tylko, że nie lubię przesadnego używania superlatyw. Rzadko też trafia do mnie literatura współczesna, głównie ze względu na częstotliwość pojawiania się „skurwysynów”, „skurwieli” i „kurw maci”. Rozumiem, że dialog, że stylizacja, że wiarygodność i że mało kto już mówi „a niech mnie piorun trzaśnie!”, ale mimo wszystko – gdybym chciała sobie posłuchać wulgaryzmów, wyszłabym przed blok. Po książkę sięgam w celu kontaktu z kulturą raczej wyższą, niż niższą (oczywiście też w zależności od nastroju, ogłupić też się czasem trzeba). Co do powieści Sue Townsend mam też inne zarzuty, słownictwo zresztą nie jest jeszcze odstręczające, powiedziałabym nawet, że w przypadku opisów jest wręcz przeciwnie – wszystko jest niezwykle przemyślane i idealnie dopracowane. Sam główny wątek powieści też jest bardzo intrygujący, autorka bowiem zabiera nas w podróż po Anglii z dwoma mężczyznami, z których każdy mieszkał w domu pod numerem dziesiątym. Z tym, że jeden mieszkał przy Downing Street numer dziesięć i jest premierem Wielkiej Brytanii, natomiast drugi mieszkał pod numerem dziesiątym w Leicester, w rodzinie, w której, tu cytat z powieści był czarną owcą w rodzinie, w której nikt nigdy nie przyniósł do domu wideo kupionego w sklepie. Krótko mówiąc: został policjantem w rodzinie złodziei.Jack, tak bowiem ma na imię policjant, oraz premier Edward Clare, wyruszają w tygodniową podróż po Anglii, która ma zbliżyć oderwanego od rzeczywistości premiera do swoich wyborców. Podróż oczywiście odbywa się incognito, Edward staje się Edwiną, a historia staje się nieco absurdalna w pierwszej połowie powieści, w której nikt nie kwestionuje płci premiera, to jest – Edwiny. Z drugiej strony, jest to zabieg bardzo ciekawy. Można było wybrać tyle przebrań. Dlaczego zatem kobieta, Edwina? Można powiedzieć: bo to powieść satyryczna. Owszem, ale łatwo się poślizgnąć na takim ujęciu premiera Wielkiej Brytanii i satyra może okazać się po prostu słaba. Townsend nie popełniła tego błędu, w ogólnym rozrachunku Edwina to jeden z głównych czynników tworzących szczególny klimat jej powieści (choć sam Edward jest jedną z najbardziej „płaskich” postaci, co poniekąd zdaje się być zabiegiem zamierzonym, ale jednak nie do końca udanym).Muszę przyznać, że na początku podchodziłam do „Numeru 10” bardzo sceptycznie. Ot, kolejna współczesna powieść społeczno-obyczajowa, niezbyt wyrafinowana, śmieszne są może cztery, czy pięć fragmentów na prawie dwieście osiemdziesiąt stron powieści. Jednak im bardziej zagłębiałam się w lekturę, tym mój osąd się zmieniał. Znajdujemy bowiem u Townsend niezwykły przegląd problemów współczesnego jej społeczeństwa. Przemyt imigrantów przez granicę, obraz służby zdrowia, problemy z narkotykami czy transportem krajowym. Wszystko to ujęte w formę niezwykle lekką, może momentami nieco przejaskrawioną, ale nie tak, by budziło to niesmak. Trudno mi co prawda wypowiadać się o realiach Wielkiej Brytanii lat dziewięćdziesiątych, niemniej wydaje mi się, że w świecie wykreowanym w „Numerze 10” satyra na stan państwa jest mniej lekka, niż to sugerują recenzenci z „The Times”. Osobiście jestem przeciwniczką powieści, w których pojawia się dużo postaci i każda z nich ma swoje pięć minut sławy, jakby nie wystarczyło pójść w bardziej w kierunku narracji auktorialnej, a nie upierać się przy personalnej, ale zauważyłam, że jest to typowe dla pewnego rodzaju powieści brytyjskiej. Niemniej, myślę, że nie ucierpiałabym bardzo, nie wiedząc, co myśli doktor z Radźisthanu, czego wykładnia zajęła pół strony, nie wpłynęła na fabułę i narrator już nigdy do tego nie wrócił.Kolejna rzecz, która mi się nie podobała, to czas w narracji. Raz jest teraźniejszy, raz przeszły, bez określonej reguły czy motywu takich zmian. W połączeniu z natłokiem postaci sprawia to wrażenie chaosu w strukturze i z pewnością psuje przyjemność lektury, a także wpływa na mój personalny dylemat – postawić dwie, czy jednak trzy gwiazdki?, ponieważ przy całym podziwie dla zamysłu autorki i niezwykłej trafności w dobieraniu słów, te czynniki dużo ujmują powieści.Osobiście też nie przypadli mi do gustu bohaterowie, bo tak jak już mówiłam, było ich za dużo, a po drugie – co nie pozostaje bez związku z pierwszym – byli bardzo płascy. Nawet pierwszoplanowym postaciom brak było wyraźnego charakteru, który pozwoliłby je urealnić w oczach czytelnika, a tu jeszcze zasypano mnie wątkami osób, których znaczenia w całości powieści zupełnie nie widzę, a sposób ich kreacji tylko mnie drażni. O ile jeszcze jestem w stanie znaleźć jakąś celowość w takim „spłaszczaniu” Edwarda Clare'a – jest to wyjaśnione w treści – to już postać jego żony, Adele, zupełnie do mnie nie przemawia i nie mam pojęcia, po co jej wątek został tak rozwleczony, zwłaszcza, że nie ma ani umotywowanego początku, ani końca. Jest, bo jest.Podsumowując: „Numer 10” to książka dobra do przeczytania na wakacjach czy urlopie, leżąc w hamaku czy na plaży, niezupełnie bezrefleksyjnie, ale też bez przesadnego wyciągania wniosków dotyczących życia i społeczeństwa. Czyta się dość przyjemnie, o ile kogoś nie denerwuje szalejąca narracja czy niedbalstwo w tworzeniu postaci. Warto docenić pomysł na analogię domów z numerem dziesięć, czy szefa rządu oderwanego od rzeczywistości, który w zetknięciu z pretensjami zwykłych obywateli przytacza statystyki i punkty programu. Polecam szczególnie tym, którzy widzą w Polsce samo zło i uważają, że Europa Zachodnia to kraina mlekiem i młodem płynąca.Wracając do oceny, daję trzy gwiazdki, ale załóżmy, że to takie... dwie i sześćdziesiątych, dobrze?
I love Sue Townsend. Part of that is because I read the original Adrian Mole books when I was just old enough to understand the satire in them. Part of it is because she lives and writes about the city in which my sister's family lives. I recognize the scenery. I think she is underappreciated as a satirist, and a writer in general. I loved The Queen and I as well. On top of that rave, the reader of this edition is Barbara Rosenblatt, whom I also love because she reads Elizabeth Peters' books so well. Her differentiation of characters and her variety of accents is astounding. I'm almost to the point that I'll read anything she's attached to! The Book: If you take a close look at the cover, it will sum up the general emotion and plot pretty succinctly: it's a picture of Tony Blair, in drag, outside of Number 10 Downing Street. Written before the Coalition (pause for coughing) went to war in Iraq, the prime minister, Edward St. Clair, is a clear lapdog of George Bush. The depth of Townsend's contempt is incredible. We get to know the PM and his family--his too-clever and ugly wife, his secret-Socialist teenage son, his girly-girl daughter and the new baby--just before he is shown to be completely out of touch with "regular folks." American readers may remember a similar situation when George H.W. Bush "discovered" price scanners in 1992. As a result of this gaffe, St. Clair is sent out to meet and greet, in secret. To do this, he must dress as a woman--which he is just a little too excited about--and is accompanied by the police officer who guards his front door, Jack Spratt. Although Jack himself is upright and honest, he comes from a family where petty theft is not only accepted, but is the family business. In the course of the story the PM is faced with poverty-stricken council-housing dwellers, crack users, a Pakistani taxi driver (whose voice is done perfectly, may I add), and a whole host of people who generally can't stand "that Ed St. Clair!" The man himself is incredibly obtuse and waffly--his son pegs him at the end when he tells him his politics are completely opaque: he's more like a priest who has discovered he doesn't believe in God. A really wonderfully funny-in-a-sad-way-book about what life is like in England (and to an extent, in America) today. There is a gaping chasm between politicians and the people they are reputed to serve. And Townsend couldn't possibly have made that more clear, or more hopeless-sounding. Not that she portrays The People as particularly heroic. No, they are by far and away some of the stupidest people in literature, with a few street-smart-no-bullshit ones thrown in as ringers. I will probably go get a paper copy of this and reread it. It is a stitch. [I do think, based on the limited information I know of her, that Townsend is a bit harsh on her satire of Tony Blair's wife. But I'll admit a large stain of ignorance in general about her, so maybe I'm wrong.]
What do You think about Number 10 (2004)?
Love this book. The bare premise - the prime minister disguised as a woman travelling the country incognito - is funny in itself, and although the things he learns along the way form a hard-hitting social commentary, there's humour along with the tragedy.It combines the points she makes in her royal family books, with the betrayal of socialism by Blair as articulated by Adrian Mole. So in that sense what she's saying here isn't particularly new. But the Prime Minister is a hugely entertaining character, and Jack Sprat is probably my favourite of all the characters Sue Townsend created for us.There are too many best bits to list and this book really ought to be compulsory reading for anybody entering the House of Commons. Michael Gove, take note: this could form the basis of a new GCSE English course just for MPs ...
—Deborah
I ended up being a bit disappointed with this - I missed the humour from 'The Queen and I' and found the charcters a bit too one-dimensional. I don't...more I ended up being a bit disappointed with this - I missed the humour from 'The Queen and I' and found the charcters a bit too one-dimensional. I don't really understand why Edward chooses the disguise he did and, conversely, why that didn't lead to a lot more humour. The blurb about the book states that the Prime Minister finds out about life in the real world, but I'm not sure that is really reflected in the story. I also hated the ending and what happened to Pete - no need for that :( So overall, a vaguely entertaining read for a couple of days, but one that I wouldn't bother returning too in the future.
—Dark-Draco
What a load of old toss.Townsend upset me on page two, when she revealed her dire knowledge of a city she was setting part of a story in. I'm quite baffled as to why she bothered to write this book - I can't even be bothered writing a review, it was that awful.I persevered for loyalty to my sister, who believes that Townsend is the best thing since Roger Hargreaves. I love my sister a lot, but she has bad bad judgement. (She fancies Jack in EastEnders, that should've given me a wee clue.)Unbelieveably poor. Don't waste your time. And don't think it'll redeem itself - it won't.
—Caela Harrison